Czekając “W sobotę o ósmej”

foto: TN - W sobote o ósmej

foto: TN - W sobote o ósmej24 kwietnia w poznańskim Teatrze Nowym odbyła się europejska prapremiera na podstawie sztuki „Hartiti et libi’’ Hanocha Levina, izraelskiego, nieżyjącego już dramaturga. W polskim przekładzie dramat nosiłby tytuł „Dotknij mojego serca’’, nawiązując tym samym do jego tematyki. Jednak zamysł reżyserski był taki, aby o miłości powiedzieć nie wprost, lecz metaforycznie.

Dlatego reżyser spektaklu- Mariusz Puchalski zdecydował się na modyfikacje tytułu, zmieniając go na „ W sobotę o ósmej”, czyli na umowny termin spotkań pary kochanków.

Ona-śpiewaczka z aspiracjami, pełna życia i cyniczna. On- niepoprawny romantyk pozbawiony realistycznego spojrzenia na świat. Oboje pragną tego samego- miłości. Jednak żaden z nich nie jest gotowy na jej przyjęcie. Dwa różne światy, dwa różne oblicza miłości zmierzające do jednego końca. Tak w skrócie można by streścić relacje głównych bohaterów gdyby nie niuanse, które zawsze pojawiają się tam, gdzie w grę wchodzą uczucia.

Miłość przedstawiona w spektaklu jest wieloaspektowa. Jest tu uprzedmiotowienie, chęć posiadania, bawienie się uczuciami, niespełnienie, niemożność osiągnięcia pełni szczęścia.

Sędzia Max – bohater sztuki nieświadomie kreując idealistyczny wizerunek ukochanej, który jak się potem okazuje, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Spotyka się z kochanką zawsze co tydzień, w sobotę o ósmej. W miłosnym amoku wpada na niezbyt dobry dla siebie pomysł i postanawia odwiedzić Zoe nieco wcześniej niż zwykle. Jednak kiedy pojawia się w towarzystwie przyjaciela – Pszoniaka – w mieszkaniu ukochanej, zastaje ją w niedwuznacznych okolicznościach. Naiwnie wierzy Zoe, że towarzyszący jej mężczyzna jest tylko jej pedicurzystą.  Potem gwardia adoratorów Zoe powiększa się, dystansując Maxa i usuwając go w cień.

Aktorzy zręcznie uwypuklają metamorfozę bohaterów. Początkowo to Max jawi się nam – widzom jako pozornie stanowczy mężczyzna, który nie znosi sprzeciwu, dla którego kobieta jest własnością, podczas gdy Zoe  próbuje się przed nim tłumaczyć. Akcja jednak nabiera s tempa i następuje odwrócenie ról. Max zaczyna popadać w miłosny obłęd, podczas gdy Zoe bez cienia skrupułów wykorzystuje swoja dominację nad jego uczuciem „pocierp sobie’’ odpowiada ironicznie, gdy Max wyznaje ,,nawet nie wiesz jak ja cierpię’’.

Prosta, a zarazem efektowna scenografia Szymona Gaszczyńskiego w połączeniu z treścią sztuki, nabiera symbolicznego znaczenia. Jej elementy tworzą jakby stopniowa hierarchię, która uwypukla to, kim są bohaterzy i czego doświadczają. W półmroku, z górnego podestu sceny, rozbrzmiewa głos śpiewającej Zoe otoczonej wianuszkiem adoratorów. Od tego zaczyna się spektakl. W tym samym czasie widzimy dolny plan sceny, na którym znajduje się jej wielbiciel – sędzia Max gorączkowo opowiadający o swoich urojeniach.

Scenografia pozwala osiągnąć efekt symultanicznego przedstawienia dwóch różnych zdarzeń w tym samym czasie. Stopniując i wyostrzając kontrasty. Kiedy roześmiana Zoe na górnym podeście tańczy z mężczyznami, na dolnej płaszczyźnie widzimy Maxa pogrążającego się w smutku i rozpaczy.

Aktorzy świetnie się uzupełniają. Barbara Kurdej jako Zoe zachwyca śpiewem, prowokuje gestem, jest wiarygodna i przekonująca. Niewiele ustępuje jej Radosław Elis jako Max. Co prawda czasami popadał w nadmierna egzaltacje, ale bardzo przekonująco pokazał zaślepienie bohatera, zwłaszcza w momencie, w którym jego przyjaciel – Pszoniak próbuje nieco ochłodzić jego miłosne zapędy. Max odrzuca jednak wszelkie argumenty pozostające w sprzeczności z jego urojeniami.

Warto też zwrócić uwagę na grę pozostałych aktorów. Bardzo dobra rola Marii Rybarczyk jako Olgi oraz Janusza Grendy, jako Pszoniaka.

Maria Rybarczyk przekonująco odegrała role zmęczonej życiem, dojrzalej kobiety, która z nostalgia wraca do przeszłości – niespełnionej miłości i niezrealizowanych zawodowych ambicji.

Pszoniak Janusza Grendy to pantoflarz, przyzwyczajony do wygodnego życia w ,,rodzinnym piekiełku’’.

Na marginesie prawdziwego życia pozostaje Max i Zoe żyjący złudzeniami. Jednak Zoe w końcowych odsłonach sztuki pokazuje zupełnie inne oblicze. Odkrywa pustkę w życiu, samotność. przemijanie, czyli naturalne komponenty ludzkiej egzystencji. Oto wyśniona przez Maxa ukochana schodzi z niebiańskiego piedestału, by dotknąć ziemi-podzielić się z nim ludzkimi problemami, bo jak to powiedział Pszoniak ,,wszystko minie, a na końcu będzie koniec’’.

Spektakl dobry, bardzo ciekawe ujecie tematu, połączone z umiejętnością wyczucia gatunku.

Kamila Albińska-Bąbka

3 komentarzy

kliknij by dodać komentarz