K U L T U R A

Na Jowisza! Uzupełnienie Jeżycjady – rozmowa z autorkami książki

Małgorzata Musierowicz i Emilia Kiereś  Foto: materiały prasowe

„Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” to owoc współpracy matki z córką. Czego się wzajemnie od siebie nauczyły? Co radzą innym zespołom pracującym w takim składzie? Czy opracowały listę zasad, których należy przestrzegać, by rezultaty były tak dobre jak w przypadku „Na Jowisza. Uzupełniam Jeżycjadę”? O wspólnej pracy nad książką opowiadają  w rozmowie z Agatą Szwedowicz Małgorzata Musierowicz i Emilia Kiereś.

Emilia Kiereś: Owszem, zdarzało nam się współpracować już wcześniej, ale nigdy nie była to od początku do końca wspólna praca nad jedną książką. Kiedy mama pisała gawędy kulinarne „Musierowicz na Gwiazdkę” i „Musierowicz dla zakochanych”, służyłam tylko skromną pomocą w dostarczeniu niektórych materiałów. Z kolei moje trzy książeczki dla młodszych dzieci zostały zilustrowane przez mamę – ale w tym przypadku każda z nas pracowała zupełnie niezależnie, więc to też innego rodzaju współpraca niż nad „Na Jowisza!”. Tworzenie, komponowanie tej ostatniej książki było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem.

Małgorzata Musierowicz: „Na Jowisza!” to pierwsza naprawdę wspólnie napisana książka, na moich ponad czterdzieści i na dziesięć napisanych przez Emilię. Na co dzień jednak nie jesteśmy zespołem, wręcz przeciwnie! Owszem, w razie potrzeby bardzo łatwo i dobrze nam się ze sobą pracuje, pewnie dlatego, że i w życiu świetnie się ze sobą zgadzamy.

EK: „Na Jowisza!” od podstaw stworzyłyśmy razem. Począwszy od pomysłu, poprzez zmieniającą się w toku prac koncepcję, przetasowywanie haseł, dobieranie materiału ilustracyjnego, decyzje o usuwaniu nadmiarów tekstu czy dodawaniu go, a skończywszy na tytule, który wymyśliłyśmy wspólnie (ja: „Na Jowisza!”, mama: „Uzupełniam Jeżycjadę”). Oczywiście najważniejszą część książki, czyli rozwinięcie wymyślonych przeze mnie haseł, napisała mama, ale i tutaj stale się konsultowałyśmy. Zdarzało mi się zastawać mamę płaczącą ze śmiechu nad tworzonym właśnie sonetem Ignasia albo powątpiewającą czy dany tekst nie jest za długi albo zbyt osobisty – wszystko to przeżyłyśmy razem. Pracowało nam się doskonale, w radosnej, twórczej atmosferze, jak gdybyśmy szykowały dla przyjaciół skrzynię pełną niespodzianek. Co nie zmienia faktu, że – ponieważ obie jesteśmy indywidualistkami i preferujemy pracę solową – natychmiast po zakończeniu działań związanych z „Jowiszem” rzuciłyśmy się w swoje własne pisanie, i w tej chwili już znowu, tak jak wcześniej, każda z nas zanurzona jest w osobnym świecie: mama z „Chucherkiem” w podpoznańskim otoczeniu, a ja w baśniowej krainie pełnej zagadek i niebezpieczeństw.

MM: Jesteśmy różne, ja – wesołek i szałaput, Emilia – osoba poważna i zorganizowana; ja nie lubię podróży, ona je uwielbia, mnie najlepiej się pisze w nocy, a jej – od wczesnego rana. Z podobieństw: jesteśmy obie samowystarczalne, ponadto bardzo lubimy pracę, każda swoją. Nie przekraczamy nigdy owych intuicyjnie wyczuwanych granic naszych autonomii, to kwestia taktu po prostu. Emilia już od dziecięciu lat jest uznaną autorką – pisze tajemnicze powieści i opowiadania dla dzieci starszych, bardzo pracochłonne. Staram się jej nie przeszkadzać i tylko niekiedy proszę ją o rzeczową pomoc i kontrolę w pisaniu. „Na Jowisza!” zaś powstało w duecie na specjalną prośbę pani redaktor Anny Czech z którą Emilia współpracowała już wcześniej. A kiedyś, także na prośbę wydawcy, z największą przyjemnością zilustrowałam córce jej trzy książki dla dzieci młodszych – i tu też świetnie się ze sobą zgadzałyśmy, rozumiejąc doskonale jedna drugą.

EK: Uczyłam się tego latania, owszem! Także jeśli chodzi o pracę twórczą. Na początku pisarskiej drogi potrzebne było te parę bardzo ważnych, fundamentalnych wskazówek z ust mamy, w połączeniu z latami obserwacji i całkiem mimowolnego podglądania, w jaki sposób mama pracuje z tekstem – bo wówczas wcale jeszcze nie planowałam, że będę pisać książki. Studia polonistyczne dały mi też bardzo wiele, podobnie jak doświadczenie zebrane w pracy redaktorki i tłumaczki literatury dziecięco-młodzieżowej, które z kolei pozwoliło mi poznać pracę przy książkach od podszewki. Uczę się zresztą przez cały czas, myślę, że tak trzeba – stawiać sobie poprzeczkę coraz wyżej. Każda kolejna książka, którą piszę, to dla mnie nowa szkoła i nowe doświadczenia.

MM: A czego ja się uczę się od mojej córki? – metodyczności, porządku, dobrej i przemyślanej organizacji. Uważności! Emilii też zawdzięczam potrzebną biegłość w pracy z komputerem – nauczyła mnie wszystkiego!

EK: To prawda – mama śmiga jak rakieta, już nawet nie chodzi o prostą obsługę komputera, ale o prowadzenie, moderowanie i uzupełnianie jej strony internetowej… W tym zakresie w ogóle przestałam być mamie potrzebna!

rozmawiała Agata Szwedowicz

Użyte w artykule zdjęcia: http://recenzje-paulamore.blogspot.com, Wydawnictwo Egmont / materiały prasowe, materiały prasowe

Dodaj komentarz

kliknij by dodać komentarz